Drżenie – Maggie Stiefvater
Tak
bardzo się cieszę, że dostałam tą książkę w prezencie!
Wiecie
czemu?
Bo
strasznie żałowałbym wydanych na nią pieniędzy.
Nie
wiem, czy można to zaklasyfikować jeszcze jako paranolmal romance, czy już
wilkołaczy harleqin. Zwykle w tego typu pozycjach najbardziej Czytelnika
irytuje główna bohaterka, tutaj bohater męski denerwował mnie jeszcze bardziej. Gdy
już z powrotem odmienia się w człowieka, okazuje się, iż jest tak nieśmiały,
słodziachny i płochliwy (i głupi), jak to tylko możliwe. Przy nim świecący
Edzio był interesującą postacią, daję słowo.
Dzieciństwo
miał oczywiście straszne, rodzice nie akceptowali jego „przemian”, a wręcz próbowali
zabić (what??).
Sama
bohaterka, Gracie, jest uporządkowaną, aspołeczną blondyneczką, mającą bzika na punkcie
wilków. W dzieciństwie została zaatakowana przez sforę i od tamtego czasu
skrycie podkochuje się w jednym z nich (logiczne, prawda?). Jej rodzice – no
przecież – są stale zapracowani tak, że niemal nie widują córki. Nie wiedzą
nawet, że w jej pokoju nocuje jakiś chłopak (zjada ich jedzenie. Zużywa ich
wodę w łazience. Hello?). Wszystko po co, aby akcja mogła się toczyć dalej.
Narracja
prowadzona jest naprzemiennie z punktu widzenia obu postaci, zależnie od
rozdziału. Niestety, zabieg się nie udał, oboje myślą niemal identycznie,
używają podobnych słów, opisów, odczuć (no, chyba, że to jeden umysł z
dziwacznym rozdwojeniem jaźni). Wspomniane opisy momentami są tak patetyczne, że
aż zabawne. Dialogi płytkie, że aż boli (szczególnie między Grace, a jej
przyjaciółkami).
Fabuła
jest dość prosta, a akcja toczy się woolno nawet jak dla mnie, a to już o czymś
świadczy.
Dotrwałam
do połowy (235-tej strony i wciąż nie wydarzyło się nic istotnego) tylko dlatego,
że czytałam ją w pociągu i nie miałam innej opcji na zabicie czasu. Kiedy
zaczęła we mnie narastać złość, dla jej ujarzmienia, wyciągnęłam ołówek i
poczęłam zaznaczać co lepsze, według mnie, kawałki. Oto efekty:
Sam obszedł broncno od tyłu.
Zobaczył mnie i aż zamarł w bezruchu.
-
O mój Boże, co to jest?
Pstryknęłam w kolorowy pompon na
czubku głowy.
- W moim języku nazywamy to czapką. Sprawia, że ciepło mi w uszy.
- O mój Boże – powtórzył Sam, zbliżając się powoli. Wziął moją twarz
w dłonie i przyglądał mi się z bardzo bliska. – Jesteś strasznie słodka. –
Pocałował mnie, spojrzał znów na czapkę, a potem jeszcze raz mnie pocałował.
(…) – Co ty sobie myślałeś?
- Nie myślałem – odpowiedziałem zgodnie
z prawdą. (jak
i w większości powieści)
Pamiętam dzień, w którym Beck
przyprowadził mnie tutaj, żeby odebrać podręczniki – nawet po tylu latach mam
całkowitą pewność, że to był wtorek, bo wtedy wtorki były moim ulubionym dniem.
Nie wiem dlaczego – po prostu było coś
bardzo przyjaznego w sposobie, w jaki wyglądała litera „w”, gdy znajdowała się
obok „t”.
- Co to jest?
Beck, uginający się pod ciężarem ogromnego
pudła, bezskutecznie próbował pchnąć szklane drzwi, napierając na nie kolanem.
- Mózg dla ciebie.
- Ale ja już mam mózg. (nie widać)
- Gdybyś miał, otworzyłbyś mi
drzwi.
Wkrótce całą głowę miałam w
rzepach, które boleśnie ciągnęły mnie za włosy i powoli splątywały je w
kołtuny.
Sam zatrzymał mnie, żeby je
wyskubać.
- Niedługo będzie lepiej –
obiecał. To było słodkie, że pomyślał, iż zwieję do samochodu. Tak jakbym miała
coś lepszego do roboty, niż rozkoszować się tym, jak ostrożnie doprowadza do
porządku moją fryzurę. (Faktycznie, wydzieranie rzepów jest super.)
Sam uśmiechnął się delikatnie, na
jego twarzy odmalowała się ulga.
- Dobra ta zupa.
- Dzięki. – Właściwie nie była
dobra. Smakowała jak… mdła zupa z puszki, ale byłam tak głodna, że mnie to nie
obchodziło.
I
moja perełka:
Prawdę mówiąc, przy każdej innej
okazji z radością wpełzłabym pod jego koc. Zwłaszcza gdy wyglądał tak ciepło i seksownie w starym dresie, który wziął ze
swojego pokoju.
Pozdrawiam.