poniedziałek, 1 września 2014

Drżenie - czyli jak wkurzyć czytelnika




Drżenie – Maggie Stiefvater


Tak bardzo się cieszę, że dostałam tą książkę w prezencie!

Wiecie czemu?

Bo strasznie żałowałbym wydanych na nią pieniędzy.

Nie wiem, czy można to zaklasyfikować jeszcze jako paranolmal romance, czy już wilkołaczy harleqin. Zwykle w tego typu pozycjach najbardziej Czytelnika irytuje główna bohaterka, tutaj bohater  męski denerwował mnie jeszcze bardziej. Gdy już z powrotem odmienia się w człowieka, okazuje się, iż jest tak nieśmiały, słodziachny i płochliwy (i głupi), jak to tylko możliwe. Przy nim świecący Edzio był interesującą postacią, daję słowo.
Dzieciństwo miał oczywiście straszne, rodzice nie akceptowali jego „przemian”, a wręcz próbowali zabić (what??).

Sama bohaterka, Gracie, jest uporządkowaną, aspołeczną blondyneczką, mającą bzika na punkcie wilków. W dzieciństwie została zaatakowana przez sforę i od tamtego czasu skrycie podkochuje się w jednym z nich (logiczne, prawda?). Jej rodzice – no przecież – są stale zapracowani tak, że niemal nie widują córki. Nie wiedzą nawet, że w jej pokoju nocuje jakiś chłopak (zjada ich jedzenie. Zużywa ich wodę w łazience. Hello?). Wszystko po co, aby akcja mogła się toczyć dalej.

Narracja prowadzona jest naprzemiennie z punktu widzenia obu postaci, zależnie od rozdziału. Niestety, zabieg się nie udał, oboje myślą niemal identycznie, używają podobnych słów, opisów, odczuć (no, chyba, że to jeden umysł z dziwacznym rozdwojeniem jaźni). Wspomniane opisy momentami są tak patetyczne, że aż zabawne. Dialogi płytkie, że aż boli (szczególnie między Grace, a jej przyjaciółkami).

Fabuła jest dość prosta, a akcja toczy się woolno nawet jak dla mnie, a to już o czymś świadczy.

Dotrwałam do połowy (235-tej strony i wciąż nie wydarzyło się nic istotnego) tylko dlatego, że czytałam ją w pociągu i nie miałam innej opcji na zabicie czasu. Kiedy zaczęła we mnie narastać złość, dla jej ujarzmienia, wyciągnęłam ołówek i poczęłam zaznaczać co lepsze, według mnie, kawałki. Oto efekty:

Sam obszedł broncno od tyłu. Zobaczył mnie i aż zamarł w bezruchu.

- O mój Boże, co to jest?

Pstryknęłam w kolorowy pompon na czubku głowy.

- W moim języku nazywamy to czapką. Sprawia, że ciepło mi w uszy.

- O mój Boże – powtórzył Sam, zbliżając się powoli. Wziął moją twarz w dłonie i przyglądał mi się z bardzo bliska. – Jesteś strasznie słodka. – Pocałował mnie, spojrzał znów na czapkę, a potem jeszcze raz mnie pocałował.



(…) – Co ty sobie myślałeś?

- Nie myślałem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. (jak i w większości powieści)



Pamiętam dzień, w którym Beck przyprowadził mnie tutaj, żeby odebrać podręczniki – nawet po tylu latach mam całkowitą pewność, że to był wtorek, bo wtedy wtorki były moim ulubionym dniem. Nie wiem dlaczego – po prostu było coś bardzo przyjaznego w sposobie, w jaki wyglądała litera „w”, gdy znajdowała się obok „t”.



- Co to jest?

Beck, uginający się pod ciężarem ogromnego pudła, bezskutecznie próbował pchnąć szklane drzwi, napierając na nie kolanem.

- Mózg dla ciebie.

- Ale ja już mam mózg. (nie widać)

- Gdybyś miał, otworzyłbyś mi drzwi.



Wkrótce całą głowę miałam w rzepach, które boleśnie ciągnęły mnie za włosy i powoli splątywały je w kołtuny.

Sam zatrzymał mnie, żeby je wyskubać.

- Niedługo będzie lepiej – obiecał. To było słodkie, że pomyślał, iż zwieję do samochodu. Tak jakbym miała coś lepszego do roboty, niż rozkoszować się tym, jak ostrożnie doprowadza do porządku moją fryzurę. (Faktycznie, wydzieranie rzepów jest super.)



Sam uśmiechnął się delikatnie, na jego twarzy odmalowała się ulga.

- Dobra ta zupa.

- Dzięki. – Właściwie nie była dobra. Smakowała jak… mdła zupa z puszki, ale byłam tak głodna, że mnie to nie obchodziło.
 

I moja perełka:



Prawdę mówiąc, przy każdej innej okazji z radością wpełzłabym pod jego koc. Zwłaszcza gdy wyglądał tak ciepło i seksownie w starym dresie, który wziął ze swojego pokoju.


Pozdrawiam.

niedziela, 10 sierpnia 2014

La Belle i ...dziad.

W zasadzie nie miałam zamiaru pisać tej recenzji. Miało być pięć zdań wtrącenia na blog innej osoby. No i tak jakoś wyszło...



Piękna i Bestia
La Belle & la bête (2014)

Bajkę Disney'a oczywiście wszyscy znamy. Sama uznaję ją za jedną z moich ulubionych, więc gdy zaproponowano mi obejrzenie jednej z ekranizacji na jej podstawie, przystałam na to z ochotą.

Co ma w sobie ten film? *dłuższa chwila ciszy*
Ładne obrazki.

Nie, serio. Ładnie ogrody, sukienki, zamek. Ładna aktorka. (Aktora pominę wymownym milczeniem, zupełnie nie pasuje do tej roli). Jakieś tam efekty specjalne. Całkiem urocze piesełki. Magiczne światełka.
I to by chyba było na tyle...

Hejting - start.

Bo bardziej bezpodstawnego wątku romantycznego już dawno nie widziałam.
Nie jedną bajkę w życiu oglądałam i naprawdę rozumiem, że przeważnie te miłostki są bezsensowne. Ale przeważnie mają jakiś swój urok. Albo (nagłą) przemianę wewnętrzną bohatera, bo przecież w głębi serca tak naprawdę jest dobry, albo zauroczenie bo dobrał się piękniś z pięknisią... No a tu mamy starego, wrednego capa, co nie umie dotrzymać nawet jednej obietnicy. Bo tak. To oczywiście doprowadza do tragedii –  jakże by inaczej (było się żony słuchać, to nie!). Koleś nie ma w sobie ani jednej cechy, którą bym polubiła. Zero. Null. Nic.
Chyba go próbowali kreować na tajemniczego, ale nie wyszło.

                                                        (tak, to on)


Bella w tej wersji też poświęca się za ojca, ale w nieco innych okolicznościach. W ogóle większość okoliczności jest tu inna (nasza bohaterka jest córką zubożałego handlarza, ma rodzeństwo, te sprawy). I nie ma magicznej róży. ZABRALI RÓŻĘ! Naprawdę.
Ach, tak, wracam do tematu. Dziewczątko jest oczywiście jest piękne, dobre, nieegoistyczne i tak dalej, można się rozpływać. Naturalnie, pod koniec filmu zakocha się w „bestii” (nikomu tym chyba nie poczyniłam tym spoileru, prawda?), ale do teraz nie wiem dlaczego. Nie mam pojęcia. Naśniła sobie wspomnień o jego żonie, i chyba dlatego, chociaż nauczona doświadczeniem, moim zdaniem powinna raczej wiać. Ale co ja tam wiem. 

 

Wszystkie postaci są przewidywalne. Historia płytka. Tylko strona wizualna ratuje cały film.

Powiedzmy... 4/10. Naprawdę za te obrazki.


poniedziałek, 28 lipca 2014

Bookarnia! :D

Księgarnia?
Kawiarnia?
Bookarnia!

Dopiero co wróciłam z Trójmiasta i śpieszę Wam donieść o świetnym miejscu, które znalazłam w jednej z bocznych uliczek przy monciaku w Sopocie.

Choć z zewnątrz może nie prezentuję się najlepiej, zachęcona nazwą weszłam tam jednak czym prędzej, i moim oczom ukazał się naprawdę wspaniały widok. Mała księgarnia, w której rozstawione były kanapy i stoliki. Każdy z gości mógł usiąść, zamówić coś do picia lub jedzenia, wziąć z półki dowolną książkę i spokojnie poczytać! :)

  Jak widać, pomieszczenie składało się się z parteru i małego, uroczego pięterka :) 
W tyle leciała cicha muzyka, która w ogóle nie przeszkadzała w czytaniu, doskonale za to dopełniała klimatu! :) 
Wnętrze było troszkę zagracone... ale to sprawiało, że wydawało się bardziej przytulne. Jak widać, ściany zrobiły napisy, z sufitem nie było inaczej.

Jak już wspominałam, na miejscu dostępne były napoje i przekąski. Kawa, herbata, a nawet soki i alkohole. Jako coś słodkiego - pyszne domowe ciasta. I tu - ogromne i miłe zaskoczenie! Dostępne jest nawet ciasto bezglutenowe! :) Dla osób z celiakią lub uczuleniem na gluten to naprawdę super sprawa, wiem co mówię. 

Jak widać na załączonym obrazku, sama zadowoliłam się kawą americano i przepysznym czekoladowym ciastem bezglutenowym z masą i borówkami. Mniam! <3

Jakby tego wszystkiego było mało, oprócz nowych książek w zwykłych cenach, jak w każdej księgarni, znajdowała się tam jeszcze niewielka półka podpisana "książki tanie" z pozycjami wyraźnie używanymi, ale wciąż w dobrym stanie. Z niej właśnie - oczywiście! - pochodzą moje zakupy.


 Pani obsługująca była młoda i bardzo miła. :) Naprawdę nie wiem, gdzie mogłabym doszukać się jakichś wad. Żałuję tylko, że musiałam już wyjechać. :(
Będąc w przyszłości w Sopocie, na pewno tam znów zajrzę!

Dla Wszystkich ciekawych adresu:
ul. Haffnera 9
(jak już wspominałam, odnoga monciaka, jest odpowiednia strzałka, przechodzi się przez Plac Radiowej Trójki).

Pomysł się chwali! :) Wykonanie też.
10/10

piątek, 10 stycznia 2014

Bardzo krótka notka o Hobbicie (cz. II)

O czym jest "Hobbit", każdy wie, więc nie pisać nie będę. Przejdę od razu do rzeczy.

Więc.

Pierwsza część podobała mi się bardzo, wychodząc z kina rok temu byłam ucieszona i pozytywnie naładowana, nie mogłam się doczekać ciągu dalszego. Po wczorajszym obejrzeniu części drugiej, mam ochotę zrobić bunt i nie oglądać 3 (wtf?!) części ekranizacji.

Tak bardzo rozczarowana.

Scenariusz był nudny. Przepraszam fanów, ale tak po prostu uważam. Postacie papierowe (ach, ta cudowna miłość elfki i krasnoluda xD ). W momencie, w którym chyba powinnam czuć jakieś inne emocje (strach?), gdy Gandalf walczył z Sauronem (jeszcze w wersji tak-bardzo-zły-cień), trzęsłam się ze śmiechu. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, jakby czarował patronusa przeciwko dementorowi. Naprawdę tak to wyglądało.
Mój kolega przysypiał.
Drugi też.
Od połowy filmu zastanawiałam się, kiedy się wreszcie skończy... Mój studencki portfel płacze. Tym, co jeszcze nie widzieli, polecam poczekać na dostępność w Internetach.
Jedyne, co dla mnie ratowało ten film, to biegający zwinnie Legolas <3 Tak ślicznie strzelał do Orków...