Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nastolatki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nastolatki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 listopada 2012

Nevermore. Cienie - Kelly Creagh





Tytuł: Nevermore. Cienie
Tytuł oryginału: A Nevermore Book. Enschadowed
Autor: Kelly Creagh
Tłumaczenie: Aleksandra Krakowska
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 389

   Niemal rok temu, dzięki szerokiej reklamie w Internecie, zauważyłam potencjalnie interesującą książkę. Sardoniczny Got, E. A. Poe…  Zdecydowanie coś dla mnie. Tylko co robi tam czirliderka? pomyślałam. W końcu trafiła i w moje ręce, zakupiona pewnego zimnego popołudnia, późną jesienią w księgarni. Została przeczytana w okresie świątecznym, gdy zmęczona hordami ludzi przy stole, uciekłam w cichy kącik z książką w dłoni. Varen od razu mnie zauroczył, a wplecione w historię motywy z utworów Poe’go wydały mi się oryginalne, dodawały powieści niepowtarzalnego klimatu. Gdy ją skończyłam, uwierzcie, przytuliłam ją do siebie, a potem rzuciłam się do komputera, aby czym prędzej znaleźć jakieś zapowiedzi drugiej części. Znalazłszy okładkę zagranicznej wersji, uspokoiłam się. Pozostało mi tylko cierpliwie czekać.
   Moja cierpliwość została wynagrodzona, a druga część Nevermore nareszcie zagościła na mojej półce. Po tym, jak zakochałam się w pierwszej, moje wymagania były wysokie. Teraz śpieszę przekazać Wam wszystkie wrażenia.
   Nevermore. Cienie, tak jak jej poprzedniczka, również rozpoczyna się od prologu, którego głównym bohaterem jest sam poeta. Dalej widzimy świat z perspektywy Isobel. Isobel, która wydawała mi się trochę bardziej denerwująca, niż w pierwszej części.  Być może dla tego, że tak niewiele mamy tu Varena. I w ogóle innych postaci. Wszystko kręci się wokół jej snów, jej strachów, jej odczuć, jej przeżyć. Dziewczynie pomaga  tylko Gewen,  rodzice ciągle się o nią martwią. Reszta szkolnego towarzystwa pojawia się raczej epizodycznie. Sama Lilith także nie straszy AŻ tak bardzo. Jak dla mnie szwankuje nieco też powód złości Varena (nie mogę zdradzić za wiele). Jeśli jestem już przy minusach, muszę wspomnieć o drobnych niuansach, jak np. brakach przecinków, nawet tych przed „że” w pierwszej połowie książki. Nie wiem od czego to zależy, ale później już się nie pojawiały.
   Na całe szczęście, atmosfera tajemniczości została utrzymana. Wszystkie paranormalne istoty i zdarzenia, jeśli się pojawiają, są dobrze wykreowane i zdecydowanie „nabijają punktów” tej powieści. Od początku do końca nie możemy być wszystkiego pewni.
   Zastanawiałam się długo, jak opisać styl pani Creagh, bo nie jest to łatwe zadanie. W końcu zdecydowałam się na jeden epitet: plastyczny. Nie jest on trudny, ale również nie tak prosty, jak w większości czytanych przeze mnie paranormali. Bardzo podobały mi się porównania i opisy; scen, obrazów, dźwięków. Dzięki temu, Czytelnik może lepiej zrozumieć kreowane zdarzenia i uczucia postaci. Przez to powieść czyta się szybko i przyjemnie, ale nie „leci się bezmyślnie”.
   Muszę przyznać, że uwielbiam sceny, w których Autorka przenosi wydarzenia do krainy snów – to prawdziwa uczta dla wyobraźni. Jak już mówiłam, opisuje je w taki sposób, że wszystko bardzo łatwo mogłam sobie odtworzyć, jednocześnie zachwycając się jej pięknem. Aż sama zapragnęłam o niej śnić…
   Znani bohaterowie ukazują nam się z drugiej strony, a Czytelnik zadaje sobie pytanie, co tak właściwie w ogóle wie o Reynoldsie? Co kieruje Pinfeathersem?
Wszystkie te drugoplanowe postaci pokochałam od nowa.

- Och, przestań. To żadna zabawa, jeśli ktoś nie wie, czemu się go patroszy, kiedy się go patroszy. Myśl!

   Czytając, myślałam sobie, że Nevermore. Cienie, to w zasadzie coś w rodzaju mostu, przejścia od pierwszego tomu to trzeciego. Prawdą jest, że zawarte w książce wydarzenia nie zmieniają sytuacji bohaterów jakoś diametralnie. Ale myślę, że bez tego, ta historia byłaby po prostu niepełna. Opisane wydarzenia, dają Autorce pole do popisu w ostatnim tomie trylogii. Wyjaśnienia wszystkich zasianych niepewności, zasad, które zostały złamane i poruszonych wątków. No i oczywiście – pięknego zakończenia wątku przewodniego.
   Zbliżając się do końca powieści, dosłownie nie mogłam się od niej oderwać. Oczy zaczęły mi się szklić, a gdy czytałam ostatnie strony, mimo, że przecież zerkałam tam już wcześniej, i wiedziałam, co się zdarzy, nie mogłam powstrzymać tych kilku łez, które stoczyły mi się po policzku. Myśląc o cierpieniu Isobel i wyobrażając sobie ból Varena, kiedy uświadomił sobie, co zrobił…
Obiecałam sobie wtedy, że jeśli ostatnia książka nie zakończy się szczęśliwie, to wyrzucę wszystkie trzy tomy za okno (nie dla tego, iż są złe bo, broń Boże, nie są!). Niespełniona miłość może i jest piękna w swoim tragizmie, ale powiedzmy sobie szczerze, w głębi duszy każdy z nas kocha happy endy. Zwłaszcza, gdy dwójka głównych bohaterów już tyle wycierpiała. Bo bądź co bądź, już się do nich przywiązałam, już pokochalam i nie umiem tego cofnąć żadną miarą. Pozostaję fanką.
   Czuję wielki niedosyt i nie mogę się już doczekać, kiedy przeczytam trzeci tom. Błagam, oby jak najszybciej!

Varen rozwarł pięść i stwierdził, że błyskotka wciąż w niej jest.
Nietknięta.
Prawdziwa.

7,75/10

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję wydawnictwu Jaguar.

No i coś ode mnie, małe muzyczne inspiracje:







środa, 19 września 2012

Retrum. Kiedy byliśmy martwi. - Francesc Miralles

Postanowiłam wstawić tu pewną recenzję, którą pisałam kilka miesięcy temu. Wtedy jeszcze nie miałam bloga, dlatego była ona udostępniona tylko na portalu. Pomyślałam jednak, że jest to książka tak rzadko opisywana, że nie zaszkodzi, jeśli wstawię moją opinię i tutaj. Życzę przyjemnego czytania i zachęcam to zostawiania komentarzy. ^^



Autor: Francesc Miralles
Tłumaczenie: Krzysztof Gryko
Tytuł oryginału: Retum. Cuando estuvimos muertos
Rok wydania: Warszawa, 2011
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Ilość stron: 357

Jakiś czas temu, koleżanka wysłała mi linka z ofertą pewnej księgarni. Ceny były trochę ścięte, więc pooglądam, myślę sobie, a nóż coś mi się rzuci w oczy. No i się rzuciło.  Zobaczyłam czarną okładkę, w tle cmentarz i wielki fioletowy napis „Retrum”, a nad nim biały, trochę mniejszy, złowieszczy podtytuł „kiedy byliśmy martwi”… W oczach zapaliły mi się iskierki, na usta wpłynął uśmiech, a w myślach pojawiło pytanie – czyżby coś gotyckiego? Pojechałam, kupiłam, przeczytałam. Jednego dnia. Jak wrażenia? Otóż…
Głównym bohaterem powieści  (i przy okazji jej narratorem) jest Christian. Mieszka w Tei, niewielkim, hiszpańskim miasteczku. Jest  zamkniętym w sobie outsiderem i  niemal od razu dowiadujemy się dlaczego. Nie może się pogodzić ze stratą swojego brata bliźniaka, jednocześnie obwiniając się o jego śmierć. Po wypadku, rodzina chłopaka praktycznie się rozpada. Matka wyjeżdża, ojciec całymi dniami siedzi przed telewizorem, a on sam zatapia się w muzyce klasycznej, czyta dzieła angielskich romantyków i gotyckie powieści. Czasem też odwiedza miejscowego artystę Gerarda lub cmentarz na wzgórzu. To właśnie podczas jednego z takich spacerów słyszy piękny, kobiecy śpiew dobiegający gdzieś spomiędzy grobów. Przestraszony – ucieka. Gdy następnego dnia wraca, na jednym z nich odnajduje czarną, elegancką rękawiczkę, przesiąkniętą perfumami. Od tej pory już zawsze trzyma ją przy sobie.
   Dwa miesiące później, spotyka koło cmentarza trzy osoby o białych twarzach, ubrane na czarno z pomalowanymi na fioletowo ustami. Początkowy konflikt przeradza się w dziwną znajomość, która owocuje wstąpieniem Christiana do grupy. Żeby przejść inicjację, bohater musi spędzić samotnie noc na cmentarzu (który to wątek pojawia się potem wielokrotnie).  Chłopak jest także zauroczony tajemniczą pięknością o imieniu Alexia.
   Muszę przyznać, że pomimo obecnego wątku miłosnego (a nawet dwóch… ), miłość ta nie jest aż irracjonalna i przesłodzona, jak to ostatnimi czasy można zaobserwować w wielu publikacjach. Może to dla tego, że bohaterami NIE są żadne wilkołaki, czy inne paranormalne istoty. Zakochani muszą pokonywać przeszkody, ale poważniejsze niż niezadowolenie rodziców, czy banały w stylu różnicy gatunków…
Pojawia się również wątek – hm – kryminalny? Który wprowadza całkiem niezłe zamieszanie i doskonale urozmaica powieść. Język, jakim posługuje się autor jest przystępny, a rozdziały króciutkie, więc czyta się bardzo szybko. Dodatkowo przy każdym z nich czytelnik odnajduje cytat lub złotą myśl, za co książka dostaje ode mnie kolejnego plusa.
   Realności utworowi dodają też wymienione z tytułów piosenki lub zespoły, których Christian słucha w chwilach załamania (swoją drogą, jeżeli ktoś lubi wykonawców takich jak Siouxie & the Banshees czy Bauhaus ipt., to znajdzie tam kawałek dobrej muzyki, więc można sobie posprawdzać), oraz fragmenty wierszy, np. Williama Blake’a. W książce roi się od zmyłek i pomniejszych sekretów bohaterów, przez co klimat i tajemnicza aura nie zanikają aż do końca. Pochwała należy się również za świeży pomysł podejścia do „mrocznej” tematyki, bez żadnych zombie czyhających za rogiem i wampirów-łowców dybiących na wampiry-nastoletnich amantów.
   To, co mi przeszkadzało to fakt, że bohater wraz z Retrum dosłownie niemal cały czas szlaja się po cmentarzach, które po pewnym czasie mogą już przesycić i nudzić, nawet tych czytelników, którzy podzielają podobne zainteresowania. Zawsze zastanawiam się, jak postrzegają i odbierają takie książki osoby, które nigdy nie słyszały o gotyku, czy ogólno-pojętej „dark culture” i pochodnych. Irytowała mnie też szkolna koleżanka Christiana, zakochana w nim po uszy. Momentami wydawała mi się wręcz fanatyczna.
Całość oceniam jednak pozytywnie i czekam na drugą część, która nie jest jeszcze – niestety – przetłumaczona na język polski.

7/10